Galeria BWA
Miejski Ośrodek Sztuki w Gorzowie Wlkp.
Renata Zimnicka-Prabucka
Malarstwo
11 lipca (sobota) godz. 17.00
wystawa czynna od 31.07 oraz od 17.08 do 30.08.2015 r.
Renata Zimnicka-Prabucka: Ur. w 1972 w Cerkiewniku. 1999 - dyplom w dziedzinie malarstwa pod kier. prof. Janusza Kaczmarskiego na Wydziale Artystycznym WSP w Olsztynie. Stypendystka miasta Olsztyna w dziedzinie malarstwa w roku 2001 i 2008.
W 2006 uzyskała tytuł doktora na UMK w Toruniu, a w 2013 habilitację na warszawskiej ASP. Od 2007 adiunkt w Instytucie Sztuk Pięknych na UWM w Olsztynie. Od 2014 pracuje na stanowisku profesora UWM. Autorka ponad 50-ciu wystaw indywidualnych i uczestniczka kilkudziesięciu zbiorowych. W 2010/12 prowadziła Artystyczne Koło Naukowe na Wydziale Sztuki. Od 2010 organizuje plenery malarskie dla studentów ISP.. Współtwórczyni grupy malarskiej Exaequo promującej malarstwo w Polsce i za granicą. W 2014 uhonorowana medalem „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Prace artystki znajdują się w kolekcjach: Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie, Urzędu Marszałkowskiego, kolekcji sztuki Filharmonii Warmińsko- Mazurskiej w Olsztynie, MOK-u w Olsztynie, Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych, a także w zbiorach prywatnych w Polsce i za granicą. Należy do ZPAP, Fundacji „Wyłom” i do Stowarzyszenia „Areszt Sztuki”.
Oglądam obrazy Renaty Zimnickiej-Prabuckiej i jestem dziwnie bezradny, jakby ktoś wytrącił mi terminologiczny oręż. Myślę, że obrazy autorki „Czyśćca” nie są od „podobania się”, ono schodzi na dalszy plan. W tej twórczości tkwi o wiele istotniejszy i bardziej intrygujący potencjał, z którego wyradza się opowieść o współczesności, o niepokojach i „marnotrawnych” tęsknotach dzisiejszego człowieka. To moje pierwsze spostrzeżenie: Renata Zimnicka-Prabucka tworzy z malarstwa opowieść ludzkiego życia – im bardziej wyciszonego, intymnego i w cieniu, tym bardziej niezłomnego. Niebanalna to narracja, pozbawiona tradycyjnej logiki przyczyny i skutku. Ale też nie jest pod żadnym pozorem pretensjonalną pożywką dla dekonstrukcyjnych popisów, fetyszyzacji skrótu, fragmentu lub popkulturowego cytatu rodem z amerykańskich postmodernistów-prześmiewców.
W twórczości Zimnickiej-Prabuckiej tkwi niepokój. Niepokój egzystencji, która przeczuwa coś wyższego od siebie. Może to Bóg? Może los, fatum, Transcendencja? (Proszę mi darować te przestarzałe, wielkie wyrazy. No, ale sztuka jest przecież po to, by sprawdzać znaczenia wielkich wyrazów, sondować ich archaiczność lub wprost przeciwnie – zaskakująco aktualny ton) Ten niepokój rozrywa pielęgnowane marzenie o jedni i spójności świata, o jego kompozycyjnej zwartości. Zdawałoby się harmonijnie rozrysowany pejzaż, scenka, zdarzenie, raptem, w jednym drastycznym ruchu pędzla ulegają zakwestionowaniu. I im czulej, namiętniej pochyla się autorka nad drobinami egzystencji, codziennymi sytuacjami, kuszącymi spokojną, afirmatywną rodzajowością, tym więcej jest w tym negacji, jakiegoś gestu rozpaczy i lęku. Bo i ludzie, te plamy cieni i światła – zazwyczaj cieni – są jakoś nieporadne, niezręczne w swoim domkniętym i coraz bardziej skarlałym istnieniu. Może na tym polega heroizm niedoskonałego trwania – dostrzec piękno w czymś, na co współczesność odpowiada estetyczną pogardą lub milczeniem. Świat w obrazach Renaty Zimnickiej-Prabuckiej obarczony jest „skazą” w metafizycznym sensie i to ją przybliża do wielkich demaskatorów rzeczywistości, takich – jak choćby Bruno Schulz w dwudziestym wieku, jak Magdalena Tulli obecnie.
W jej malarstwie nie wyczuwam nostalgii za bezpowrotnie utraconą, choć zaklętą w kształt i kolor, chwilą. Myślę, że jej świat jest światem na zgliszczach religijnej i międzyludzkiej Utopii, na rumowiskach form i człowieczych doświadczeń, z których trzeba zdać sprawę, nie licząc wcale na przebaczenie, nie mówiąc już o nagrodzie. Czy to przypadek, że w większości obrazów pojawia się jeden człowiek – ledwie odróżnialna postać w jakieś wywichniętej pozie, w pałubiastym kształcie i geście, a w tle toczy się obce, odczłowieczone życie? Wydaje się, że ojcem duchowym tego malarstwa jest Swedenborg, z jego „bojaźnią i drżeniem”. A wszechobecny niepokój w obrazach Zimnickiej to konsekwencja jakiejś „metafizyki osaczenia”, wewnętrznej i samozapętlającej się tragiczności. Te obrazy są przede wszystkim „brakiem” – głosu, którego najpełniejszym wyrazem jest cisza, światła, które chowa się w ciemności, wreszcie Boga, przejawiającego się w głodzie sacrum. Aby zrozumieć, co mam na myśli, wystarczy dać się zahipnotyzować „Innym”, ale i „Na krawędzi”, „Samotnością w pejzażu”, ale również „Wejściem”, „Samotnością A.W.” i „Czyśćcem”.
Poza zgiełkiem mód i rankingów, artystka wydeptuje krok po kroku ścieżkę do świata, który wybrzmiewa ściszonymi głosami, powidokami przeszłości, objawiających się pod postacią mrocznych fantazmatów, jakichś – mówiąc za Białoszewskim – „szumów, zlepów i ciągów” widzialności. Zimnicka zagląda pod podszewkę świata, konsekwentnie poszerzając szczelinę istnienia, przez którą prześwieca tajemnica. Takich artystów się nie sprawdza, tacy artyści nie mają znaczonych kart, ani lewych asów w rękawie. I to jest opowieść, którą pragnie się poznawać.
Artystka zawiesza swój egotyzm, przeczuwając, że ani nie jest pępkiem świata, ani ten świat nie kończy się na czubku jej nosa. Obrazy Zimnickiej-Prabuckiej są dowodem widzenia, a widzenie jest tożsame ze słyszeniem świata. Rzadka cecha.
Mariusz Sieniewicz